Żadna przyjemność.
Rzecz jasna nie przyszło mi przez myśl, żeby zrezygnować. Wróć, przeszło. W dniu zamachu mieliśmy jeszcze 5 dni do wylotu i wtedy wydawało mi się, że nie ma sensu się przejmować, bo przecież Paryż jest teraz na pewno najbardziej bezpiecznym miejscem na świecie. I prawdopodobieństwo, że coś nam się przytrafi jest stanowczo niższe niż to, że zginę w wypadku samochodowym. No ale potem zaczęły wpadać informacje o kolejnych planowanych atakach, a dzień przed wylotem była impreza w St Denis, gdzie panowie terroryści się schowali przed planowanym atakiem na dzielnicę La Defense. No cudownie.
Jechałam w totalnym stresie.
Na szczęście nie wydarzyło się nic złego. Nic a nic. A od chwili przybycia na miejsce poczułam się już całkiem dobrze. Miałam zresztą wrażenie, że większe zdenerwowanie wyczytywałam w polskich mediach niż widziałam na paryskich ulicach.
Paryż był wygaszony, to prawda, ale nie był spanikowany. Smutny, ale nie zamarznięty. Lekko przystopowany, ale z pewnością nie dramatycznie przerażony czy też gotów do jakichkolwiek ustępstw.
Na lotnisku w Beauvais czekaliśmy z 45 minut zanim nas przepuścili przez "zamkniętą granicę". Panowie policjantowie bardzo dokładnie sprawdzali wszystkie paszporty, kartkując strona po stronie. Nikt się nie denerwował. Na ulicy w mieście wojsko, ale nie w jakichś ogromnych ilościach, po trzech panów z długą bronią i palcem gotowym do strzału (nie na spuście, bo tak nie wolno, ale wzdłuż lufy) wokół wszystkich miejsc turystycznych i bardziej publicznych. Pod Notre Dame łazili stadami i w pewnej chwili mieliśmy ich trzech z przodu i trzech z tyłu. Safety first ;)
Dokładnie tydzień po zamachach trafiliśmy na place de la Republique. Dużo ludzi, jeszcze więcej kwiatów i zniczy. Jakiś bit puszczony z głośnika, ktoś skanduje, ktoś skacze, ktoś tańczy, ogólnie jest impreza i nic nie wskazuje na żadną smutną żałobę. Paryżanie się nie poddają. Piszą kartki z hasłami, z listami, z całymi elaboratami, że tak się nie robi. Młody mężczyzna stoi z kartonem, że jest Francuzem, muzułmaninem, Paryżaninem i nie trzeba się go bać. Wystarczy mu zaufać.
W knajpach życie jak co dzień. Przecież coś trzeba zjeść, gdzieś się spotkać ze znajomymi. Nie zauważyliśmy mniejszego ruchu. W tych lunchowych ekrany włączone na wiadomości, a ludzie filują kątem oka. Pewnie nieco bardziej niż zazwyczaj. W knajpach wieczornych - piwo, świeczki i muzyka. Spotkania towarzyskie i smaczne jedzenie. Napięcia brak.
Liczba ludzi w rozmaitych przybytkach zauważalnie mniejsza - skrzętnie z tego skorzystaliśmy. Brak kolejek do muzeów jest całkiem przyjemnym skutkiem ubocznym listopada, deszczu i tego, że turyści się przestraszyli. Samolot był w dwóch trzecich pusty w tamtą stronę. Mam jednak nadzieję, że to tylko chwilowe i zaraz biznes zacznie się kręcić w odpowiednim rytmie. Paryżanom już starczy kłopotów. Wydaje mi się też, ale przecież nie mam porównania, że nieco mniej dzieciarni na ulicach. Tej malutkiej, w wózkach z rodzicami, i tej większej szwendającej się tu i ówdzie. Przynajmniej w centrum Paryża.
Gdy wchodziliśmy na cmentarz Pere-Lachaise, akurat jacyś młodzi poważni ludzie z niego wychodzili. Smutni. Widać było, że wracają z pogrzebu. Miałam wizję, że to znajomi kogoś, kto zginął w zamachu. Rzecz jasna to tylko moja fantazja, ale ich widoczne zamyślenie połączone z umawianiem się, kto z kim jedzie i gdzie się impreza przenosi, było jakoś przedziwnie krzepiące.
Życie trwa dalej.
Wszędzie nam sprawdzali torby i plecaki. Nawet przy wejściu do kościoła i nawet przy wejściu do sklepu! I nikt z tym nie miał żadnego problemu. Tak samo zresztą na lotnisku powrotnym, gdy kontrola bagażowa była bardziej szczegółowa, a zbyt powolna kontrola paszportowa opóźniła kilka wylotów. Ktoś tam się denerwował, że jak tak można. Ale nie kwestionował sensu, tylko sposób realizacji. Czemu jest dwóch panów, a nie czterech albo sześciu. Czy nie mogliby nas podzielić na samoloty, żeby wiadomo było, kto powinien tę kontrolę przejść pierwszy. Tak, Francuzi sobie radzą.
A abstrahując od tych wydarzeń, o ile można od nich abstrahować, to Paryż nas zachwycił. W każdym możliwym miejscu. Nawet wtedy, gdy zgubiłam swój ulubiony kolczyk. I gdy zbiłam ekran z pożyczonego ajfona. I gdy padał zimny deszcz, a w knajpach było drogawo. Złaziliśmy to miasto wzdłuż i wszerz, kapineczkę liznęliśmy różnych jego smaków, zrobiliśmy jakieś 70 km pieszo (wedle krokomierzy) i ze 20 km na rowerach i poczuliśmy, że na pewno tam wrócimy.
Wszak wieża Eiffle'a nadal niezdobyta.
A do Sekwany wrzuciliśmy garstkę monet przez lewe ramię.
Dwa razy.
Więcej zaklęć nie znałam, ale te powinny starczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz